Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/84

Ta strona została przepisana.

ją nagle z klęczek. Wyjrzała oknem i aż się zatoczyła na ścianę, ale się przemogła i, przypadłszy twarzą do ziemi, modliła się jeszcze goręcej.
— Otwórzcież, przynoszę wam dziecko! — zaskrzeczał niecierpliwie jakiś głos za oknem.
— Nie mam już dziecka! — rozległ się grobowy głos matki.
— Tylko bez „szutek!” Odnoszę wam Fiediuszkę, i musicie wyprawić chrzciny!
— Precz! Nie mam dziecka! A jak mi to cudze szczenię wpuścicie do chałupy, to je zatłukę, jak psa! — powiedziała jakimś obłąkańczym głosem, że strażnik posadził dziecko pod ścianą i uciekł.
Szucka modliła się dalej, wołając skrwawionem sercem o litość i miłosierdzie.
Dzień był zimny i wilgotny, deszcz padał i zacinał w okna, czasem wiatr zamiatał drzewami, a pod ścianą w błocie i kałużach gmerało się rozpłakane dziecko, macało po drzwiach, usiłowało dosięgnąć okna, i co chwila rozlegał się płaczliwy, słaby głosik:
— Mamo! mamusiu! wpuśćcie Jasia! wpuśćcie!
Szucka, jakby rozpięta na krzyżu męki nadludzkiej, umierała z bólu, ale nie otwierała.
Na szczęście, któryś z sąsiadów dosłyszał płacz dziecka i krzyknął do chałupy:
— Bójcież się Boga, przecież dziecko ledwie już zipie!