Wyjrzała oknem, jakby zakłopotana, i z jakimś dziwnym uśmiechem szepnęła:
— Cichocie, dziecko mi co dopiero usnęło...
— Jakże! Co wam się troi po głowie? Przecież... — cofał się przed jej obłąkanym wzrokiem.
Położyła palec na ustach, usiadła przy kołysce i zaczęła kołysać.
Nie pomogły żadne perswazje, ni nawet żałosne kwilenia dziecka, nic już bowiem nie rozumiała, tylko, zapatrzona w pustą kołyskę, poruszała nią troskliwie i nieustannie.
Naszło się więcej ludzi, jęli się nad nią wyżalać, próbowali nawet ratować, ale nie zwracała na nich uwagi, a tylko kiedy niekiedy prosiła błagalnie i gorąco:
— Cichocie! Śpi mój robaczek najmilejszy, śpi! Cichocie!
Postali, pokiwali nad nią głowami, dziecko zabrał ktoś litościwy i porozchodzili się.
Dziecko w parę dni później umarło.
Powiedzieli jej o tem; uśmiechnęła się i, wyjąwszy z kołyski kukłę, uwitą z gałganów, opowiadała tajemniczo, rozglądając się przy tem trwoźnie dokoła:
— Wiecie, nie dałam Jasia! I nie oddam! Nie oddam!
Siadła pod ścianą, kukłę przytuliła do piersi i huśtając ją, śpiewała bezprzytomnie:
„A! a! kotki dwa! Szare, bure obydwa!“.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/85
Ta strona została przepisana.