Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/111

Ta strona została przepisana.

chlebnemi słowy, durzyć łaskami, a złote góry obiecywać. I każda swoje kładła mu w uszy:
— Naści tego słodkiego miodu, sieroto. Pofolguj sobie dzisiaj, bo jutro niewiadomo co nas czeka. Taki gospodarz, mój Boże, a rozerwało go niby tego marnego kurczaka!
— Na matczyną pociechę rośnij, a przejdzie wojna, to na wesele zapraszaj.
— Nie bój się, Jasiu, przyjacioły ojcowe cię wspomogą. Wszystkim zarówno ciężko, ale jeno krzyknij a pół wsi przyleci pomagać. Sam nie poradzisz w roli, do sadzenia ziemniaków przyślę ci Julisię. Dziewczyna jak smok, zrobi za dziesięć.
— Słomy ci potrzeba na poszycie chałupy, damy ci, sieroto. Twój ojciec świadczył każdemu jak mógł, to cię dobrzy ludzie nie opuszczą w potrzebie.
— Świnię nam onegdaj w polu rozerwało, dziewczyny narobiły kiełbas. Przyjdźże, Jasiu podjesz sobie, sieroto, i frasunków się zbędziesz choćby na te minuty.
Gadały mu jedna przez drugą, że chłopak, pijany już nieco i ledwie rozumiejący co się z nim wyrabia, uciekł im na powietrze. Wypadła za nim Tereska.
— Nie wierz im — zaszeptała, odciągając go na stronę pod drzewa. — Każdaby cię rada, jak tego cielaka, zaprowadzić na postronku do swojej komory. Mój Boże, bogaczowi, choćby jak pies