Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/112

Ta strona została przepisana.

parszywemu, niejeden sprzedałby i własną skórę. Uważaj, coć rzeknę: jak się rozejdą, wystąp zaraz, niech matka odda ci pieniądze po ojcu. I nie bój się!
— Cóżbym się miał bać? Gospodarz przecież jestem! Loboga, tak mi się w głowie kręci!
Ale goście nie prędko się rozeszli. O zmierzchu część zebranych ruszyła do domów, bo po wsi rozległy się, pijackie przyśpiewki, wrzawy i klątwy na ciemność i błoto, reszta zaś żałobnej kompanii piła jeszcze na intencyę Michała Kozła.
Wieczór był nastał cichy i ciepły, mgły przysłoniły wieś jakoby w białą, puszystą wełnę. Niebo wisiało ciemne i bez gwiazd. Nad łąkami krzyczały czajki. Dziwny spokój ogarnął świat, bowiem od zmierzchu nie zagrzmiał ani jeden strzał. Bitwa ucichła.
Deliberowali o tem w niemałem zdumieniu, snując różne przypuszczenia, kiedy zjawił się Walek, trzymający we wsi sklep i handlujący z żołnierzami.
— Wiecie — krzyknął od progu — wypędzili pludraków! Zmiatają na łeb na szyję!
Radość ogarnęła wszystkich. Piekielna zmora wojny spadła z serc. Odetchnęli z niezmierną ulgą, zdało się im, że już koniec nieszczęściom, pożarom i śmierciom. Gwar się uczynił, każdy wypominał swoje klęski a snuł horoskopy na przyszłość. Dla wielu jednak ta wiadomość nie wydawała się