Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/113

Ta strona została przepisana.

prawdziwą. Nacierali na Walka, by opowiadał samą prawdę.
— Nie wierzycie? Kozaki siedzą u mnie w sklepie, to wam powiedzą!
Kto jeno żyw, poleciał, aby się przekonać o tej radosnej nowinie.
W izbie uczyniło się naraz cicho i pusto, nawet dziad pokusztykał za wszystkiemi.
Michałowa z Tereską zajęły się sprzątaniem, zaś Jasiek drzemał w kącie za stołem:
— Matka! — zagrzmiał naraz, przeciągając się, jak to był czynił nieboszczyk ojciec.
— Czego ci? — odburknęła.
— Oddajcie mi pieniądze po tatusiu — wyrzucił hardo i jednym tchem.
— Spiłeś się i pleciesz trzy po trzy. Ruszaj mi zaraz do stajni, pora spać.
— Co mi tam wasze rządy! Słuchał was nie będę. Ja tu gospodarz — grzmotnął pięścią w stół. — Jak przykazuję, tak być musi, a nie, to fora ze dwora! Moje tu wszystko i wola moja!
— W imię ojca i syna! — krzyknęła, rozwierając ramiona. — Co mu znowu do łba strzeliło? Słyszałaś, Tereska? A ty pijusie jeden, a ty zapowietrzony skowyrku! Ja ci pokażę rządy!
Ryknęła i, jako że była prędka i twardej pięści, wywlokła go z poza stołu, sprała, co wlazło i, zapędziwszy do stajni, obiecywała jeszcze jutro mu dołożyć.