Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Pociągnął nosem i, nie przemówiwszy już, poszedł do izby i łapczywie wziął się do jadła.
— Podjedz sobie, Jasiu — zagadała poczciwie, stając przy nim. — Przemówże choć to słowo. Loboga, że, to człowiek nie ma ani godziny spokoju! Choryś czy co? Żeby nie robota z ziemniakami, tobym cię zawiezła do doktora — próbowała z nim tak i owak.
Nie odezwał się i, najadłszy się do syta, pasa ojcowym sposobem przyciągnął i zaczął ze skrzyni wywalać swój świąteczny przyodziewek. Patrzała w zdumieniu, nie mogąc pomiarkować, co z tego wyjdzie. Wzuł buty, kapotę włożył i, nasadziwszy kapelusz, oglądał się za kijem.
— A gdzie się to wybierasz? — przemówiła, dygocąc w jakiemś bolesnem przerażeniu.
— We świat. Poszukam sobie służby, a nie, to przystanę do sołdatów. Nie będę wam zawalał miejsca w chałupie. Zostańcie matko, z Bogiem i pocałował ją w rękę i ruszył ku drzwiom.
— Jasiek, na rany Boskie, co ty wyrabiasz! — zakrzyczała w rozpaczy, zastępując mu drogę. — Jasiek, laboga! Po moim trupie przejdziesz! — rzuciła się na niego i, objąwszy mocno rękami, wybuchnęła strasznym płaczem. — Nie puszczę cię, nie puszczę! — bełkotała nieprzytomnie.
Chłopak zmiękł nagle. Matczyny płacz tak go chwycił za serce, że usadziwszy ją na ławie, przy-