Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/126

Ta strona została przepisana.

działa Bożego świata. I tak samo sobie poczynał między sąsiady i w kościele, zajmując miejsce przynależne po ojcu. Na procesyach baldach nosił i z grubą świecą stawał na warcie przed ołtarzem wraz z drugiemi. Kręcili zrazu nosami starsi gospodarze, ale ustąpić musieli, bowiem nad wiek był mądry, przemyślny i uparty, że zawsze postawił na swojem.
Dzięki tej wytrwałości, pomocy dziedzica, którego zjednać sobie potrafił, i pieniądzom, pozostałym po ojcu, odbudowę prowadził tak pośpiesznie, iż w połowie lipca stała już szopa na zboże i na prędce skleconą chałupę pokrywano słomą. Reszta miała się wykonać dopiero po żniwach.
Ale uderzył grom, burzący wszelkie człowiecze zamierzenia.
Już na jakiś czas przedtem jęły krążyć dziwne i zgoła nie do wiary wieści o cofaniu się Moskali. Przynosił je Walek, zapewniając na ucho, jako przy odwrocie maję popalić wszystkie wsie i całą ludność zabrać z sobą.
— Nie zostawią kamienia na kamieniu! — powiadał, sam zresztą w to nie wierząc.
Bo i któż to mógł uwierzyć w takie okropne banialuki! Ale te wiadomości zaciężyły na duszach, trwoga padła, roboty szły ospale, ludzie byli powarzeni, wylękli, nastawiając tylko uszy na każdą nowinę. A przylatywały codzień gorsze i bardziej