Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/128

Ta strona została przepisana.

skiewskiej wszystko się mieści — wybuchnął ksiądz.
— To nie może być! Nasz-by tego nie zrobił! Nie mówię spalić dwory i z żydami pohulać — wiadomo, jako panowie i żydzi trzymają z Niemcami — ale żeby przykazowano poniszczyć chłopów, nigdy nie uwierzę — sprzeciwiał się energicznie Balcerek i, aby powziąć języka, pojechał z organistą do miasta.
Wrócili wieczorem. Cała wieś czekała na nich pod figurą Matki Boskiej. Balcerek pierwszy, wychylając się z bryki, przemówił zmienionym do niepoznania głosem:
— W mieście już ani śladu po naczelniku i urzędach! Jedne żydy szwargocą w rynku.
— Uciekli wczorajszej nocy, zabrali kasy i papiery — uzupełniał organista. — A co do tego palenia, prawda! Spalone Budy, spalone Wierzbiny, spalona Olszowa, spalone wszystkie wsie w trzech parafiach i zboża pocięte albo potratowane! Sodoma i Gomora! Dzień sądu ostatecznego się zbliża. Idą czasy, jako żywi będą zazdrościli umarłym. Tysiące tysięcy, pognali przed sobą. Kto jeno może, chowa się po lasach! — gadał roztrzęsionym głosem.
Ponura cisza zaległa tłumy, rozpacz ściskała serca, kobiety zaczęły szlochać.
— I niema na to żadnej rady. Co ma być, stać się musi, tak nawet stoi w Piśmie świętem. Jedno