Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/129

Ta strona została przepisana.

cobym jeszcze rzekł: oto co kto ma lepszego niech zaraz zakopuje i chowa!
Nie spano tej nocy; siedzieli pod chałupami zapatrzeni w pożary coraz potężniejsze i tak już niedalekie, że chwilami zawiewały zapachy spalenizny. Noc też uczyniła się dziwnie mętna i niepokojąca; psy zajadle naszczekiwały po pustych drogach, rozlegały się w ciemnościach jakieś szlochania i jęki; nawet dzieci nieustannie popłakiwały.
— Nic to, jeno Zły krąży nade wsią! Cóżby drugiego? — szeptali starzy.
I poranek nie przyniósł odmiany na lepsze, wstał bowiem mroczny, upalny i duszny. Zbierało się jakby na burzę.
Co trochę zrywał się gwałtowny wicher, roztrzepując nad polami gęste, siwe tumany kurzawy, Niebo zaciągało się chmurami i przelatywały kręte i ciche błyskawice. I jakoś dziwnie żałośnie szumiały zboża i drzewa targane wiatrami. Bydło, nie wypędzone na pastwiska, ryczało z głodu przy pustych żłobach, ludzie zaś łazili zgoła nieprzytomni, gdy naraz podniósł się krzyk:
— Kozaki! Kozaki!
Jakoż wpadła cała sotnia i zatrzymała się na placu przed kościołem. Oficer nakazał zwołać całą wieś i, kiedy się zebrała, stanąwszy w strzemionach, zakrzyczał groźnie:
— Do jutra wszystkie zboża muszą, być wykoszone i stratowane. Jutro też rano wszyscy ludzie