Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/134

Ta strona została przepisana.

nienawiść, że porwawszy z wozu siekierę, skoczył niby ryś za węgieł i przyczaił się w cieniach.
Kozak, najspokojniej podpaliwszy słomianą strzechę na dwóch rogach, zabierał się do trzeciego, gdy Jasiek, zaszedłszy go nieco z boku, trzasnął przez łeb z taką siłą, że mu siekiera uwięzła. Kozak zwalił się bez jęku, niby martwa, ciężka kłoda.
Chłopak stanął bezradnie, lecz w tem mgnieniu przypadła Tereska i, wciągnąwszy zabitego do izby, zatrzasnęła drzwi, a Jaśka siłą porwała z powrotem do wozu.
W tejże chwili chałupa stanęła w ogniu, zaś cały pochód ruszył naprzód.
Całą wieś popędzili na tułaczkę, na nędzę i na pewną śmierć.
Kozacy na koniach oganiali z boków, nie pozwalając wymknąć się nikomu.
Noc zapadła. Tłum posuwał się zwolna, niby rzeka bełkocąca w ciemnościach głosami sierocych płaczów, jęków, skarg i niewypowiedzianej żałości.
Wieś zdala przybierała kształt grobli ognistej, z zapadających się chałup wychlustywały fontanny iskier, kłęby dymów wisiały czarnym baldachimem, a krwawe brzaski oświetlały stratowane, pocięte zboża.
Jeszcze jeden okropny krzyk, jeszcze jeden ostatnich pożegnań płacz na wzgórku pod figurą,