wytryskiwały oślepiające smugi ognia, lecz w miarę jak się zapadała w coraz głębszą ciemność, jakieś dziwne brzaski rozkwitały na krańcach widnokręgu.
Jakby sto krwawych słońc wschodziło naraz nad światem. Z głębin nocy, z czarnych przepaści ciemnic wynosiły się z przerażającą szybkością; czerwone były, ogromne i podobne krzom, wiejącym czerwonemi grzywami.
Gdzie jeno sięgnął okiem, tam krwawiły się łuny pożarów.
— Cała moja parafia się pali! — zajęczał naraz ksiądz.
Jakoż istotnie paliły się dokoła wszystkie wsie, wszystkie dwory i kościoły. Stawało się coraz widniej i coraz okropniej.
Jakiś dzwon podnosił w ciemnościach niebosiężny głos, wołający ratunku.
Zaś armaty na wschodniej stronie grały daleko, głucho i nieustannie.
A pozatem ani jednego ludzkiego głosu, nic, jeno posępne milczenie grobowego stosu i milczenie osłupiałej rozpaczy.
Wysoki krzyż czerniał przy cmentarnej bramie, na tle zbroczonego pożogą nieba. Ksiądz przyczołgał się do niego i, wyciągnąwszy błagalnie ręce, runął do stóp ukrzyżowanego z żałosnym płaczem i jękiem.
— Miłosierdzia, o Chryste! Miłosierdzia!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/138
Ta strona została przepisana.