Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/14

Ta strona została przepisana.

— Ino kawalątko za stodołą — tłómaczyła wystrachana. — Znarowiły się, że nie sposób upilnować. Wypierzą się, to sprzedam, spory grosz kapnie.
Wzruszył pogardliwie ramionami, a i nie czas było na swary, gdyż słońce kłoniło się coraz niżej. Dzień się już miał ku zachodowi, ziemie głośniały, jak zwyczajnie na żniwnem odwieczerzu. Pola, pokryte ludzkiem mrowiem, zaczynały wrzeć przeróżnymi głosami. Żary biły jeszcze od spieczonej ziemi, od zbóż źrałych i ciężarnych pełnymi kłosami, ale już wesołe śpiewki podnosiły się rozgłośniej nad zagonami, wybuchały jazgotliwe pokrzyki dzieci. W ścierniskach zagrały brzękliwe kapele koników polnych; suche dźwięki nakowywanych kos przeszywały jakby nożami, turkotały wozy, toczące się ciężko do stodół, a nizko, nad ziemią rozgłaszał się warkot żniwiarek dworskich, których ramiona wybłyskiwały raz po raz zębatemi śmigami. Nad omdlałemi w upale drogami snuły się kłęby złotawej kurzawy. Tu i owdzie wzorzyste, przyodziewy kobiet wykwitały ze złotych łanów pszenicy. Stada wróblej hołoty nosiły się z wrzaskiem po ściętych garściach. Gdzie wystraszony zając rwał z pod nóg żniwiarzy, wśród krzyków i naszczekiwania psów. Gęsi odzywały się z nad strumieni, co srebrzystemi nićmi wlokły się wskroś zielonych łąk i pastwisk zrudziałych. Niebo wisiało bez chmur. błękitne, czyste i wysokie: