Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/141

Ta strona została przepisana.

wistość nie przychodziła z ukojeniem, bo co otworzył oczy, krwawe majaczenia pożarów trwały niezmiennie i ziemia wciąż widniała spowinięta w łuny i dymy, jakoby obraz straszliwego piekła.
— Nieprawda! nieprawda! Okropny sen! — upierał się ksiądz, zaciskając powieki.
I uwierzył, a wkońcu zdało mu się, że jest na plebanii, w swojem łóżku.
Jakieś bezdomne psiska przywlekły się do niego i, tuląc się a skomląc, pokornie lizały go po rękach i twarzy.
— Burek, wynoś się... Sieroty moje! Sieroty! — szeptał, ogarniając je ramionami.
O pierwszym świcie, kiedy już zbladły pożary i zmętniały ciemności, stado zbłąkanych owiec, nie bacząc na groźne warczenie psów, pokładło się przy nim puszystym, ciepłym kręgiem. Żachnął się niecierpliwie:
— Magda! Co to znowu za figle! Tego już za wiele! Magda!
A nieco później przywlókł się jakiś koń z opalonym bokiem i, obwąchawszy śpiących, zwalił się z jękiem pomiędzy owcami. Nikt mu już tego nie wzbraniał, jeno niekiedy ksiądz rzucał się przez sen, psy skomlały, to beknęła któraś z owiec, i spali już wraz społem jednako nieszczęśni, i bezdomni jednako.
O dobrym dniu przyleciała pod cmentarz Magda wraz kulawym kościelnym i Frankiem znaj-