Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/144

Ta strona została przepisana.

— Tyla wsi, tyla ludzi, tyla dobra! I za co to wszystko, za co? Cóż to zawiniły te dzieciątka, cóż to zawiniły te pomarnowane gadziny, cóż to zawiniły te chałupy? — krzyczała coraz groźniej, zaciskając pięści i tocząc zapłakanemi oczyma.
Pobladł na płótno, fala straszliwych przypomnień zalała mu serce i mózg.
— Niechno Bartek dzwoni na sumę, późno już — zdołał wreszcie zaszeptać.
— Dla kogo się to będzie odprawiało? Cała parafia spalona! Może my już ostatnie na świecie! Byłam na wsi. Ani żywej duszy, ani jednego ptaszka, ani jednego całego drzewa, ni plota, nic. Strasznie patrzeć, strasznie!
— Już po jedenastej! Powiedz kościelnemu, niech dzwoni i szykuje do mszy.
— Tyle to, pomoże, co umarłemu kadzidło! — wybuchnęła bluźnierczo.
Ksiądz, jakby nie dosłyszawszy, wziął brewiarz i klęknął do rannych pacierzy.
Zaś pokrótce rozległy się chropowate wołania dzwonu. Kościelny, targając sznurem z całej siły, dzwonił w rozbity kulą działową dzwon, że klekotał głucho, niby pęknięty garnek. Dzwonił długo i raz po raz wyzierał półkolistymi otworami dzwonnicy na wieś i drogi. Juści, że nigdzie nie dojrzał nikogo. Wieś była spowinięta nizkimi kłębami dymów a drogi leżały puste i mgławe. Dzień się bowiem uczynił zasępiony i pochmurny. Z sza-