Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/149

Ta strona została przepisana.

tułaczkę — zbuntował się nagle — a na świecie jakby się nic nie stało! Wszystko sobie rośnie, żyje i cieszy się! Cóż my to, pasierby? — rzucił wyzywająco. — Skazani na zagładę? — dodał mocniej. I na żrące myśli, co się tam dzieje z tymi tłumami, popędzonymi przez srogie kozactwo, na myśl o tej wojnie straszliwej, krzywdach, ludzkich cierpieniach i śmierci wszechwładnej, znowu gorzko zapłakał i, bezradnie załamując ręce, skarżył się w gorących słowach błagań o, politowanie nad człowieczą nędzą.
Ale pod wieczór, gdy wyjrzało jasne, ciepłe słońce i ziemia przyodziała się, jako święta oblubienica, w złociste welony wesela, gdy już wszystek świat stał się jedną pieśnią tryumfującego istnienia, gdyby najmarniejsze źdźbło pokazywało się w chwale życia wielbiącego, gdy, co jeno było na ziemi, niebie i w powietrzu, śpiewało słoneczny chór dziękczynienia, ksiądz porwał się z miejsca, przemieniony nagle i radosny. Otrząsnął się ze smutków. W serce wstąpiło męstwo, wiara przepełniła duszę. Wyprostował się i spromieniał, jak to słońce.
— Żem zwątpił na chwilę, moja wielka wina! — grzmotnął się w piersi — a ja wam powiadam, jako nikomu włos z głowy nie spadnie bez Woli Bożej! — wołał donośnie. — Karze, ale i miłuje. Niewiadome są bowiem drogi Jego sprawiedliwości. I powiadam wam, przyjdą jeszcze nowe