— Znajduję tylko jedną radę: jechać gdzie do krewnych i tam poczekać, dopóki się nie znajdą rodzice.
— A tymczasem Mrozów rozdrapią do ostatka! — szepnęła, mocując się z jakąś myślą.
— I niepodobna temu przeszkodzić! — rozłożył bezradnie ręce. — A tembardziej panna...
— Czemu proboszcz pozostał i nie pozwolił się wypędzić? — spytała porywczo.
— Mój psi obowiązek warować, gdzie mnie postawiono — odparł bez namysłu.
— To i mój psi obowiązek pozostać w Mrozach i ratować je od zniszczenia. Żniwa za pasem, jest trochę dworskich ludzi, prawie wszystkie inwentarze, a ja miałabym wyjechać na tułaczkę? Ani mi się śni. Co będzie, to będzie, a powracam do domu.
— Sama jedna? Niepodobna! Jakże, to nawet nie wypada! Wojna, pełno wojsk, maruderów! Niebezpieczeństwa i przykrości na każdym kroku. Proszę się zastanowić...
— Proboszcz zajrzy do mnie czasami, a może jeszcze kto pozostał z sąsiadów...
— Wywiała wojna co do jednego; tak mi donosili, że już od tygodnia uciekali na łeb, na szyję do Warszawy! Naturalnie, tam są codzień świeże bułeczki...
— Może ich siłą przymuszali! Mniejsza z nimi, ale ja zostaję!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/153
Ta strona została przepisana.