Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/154

Ta strona została przepisana.

Ucałował ją serdecznie, pełen uwielbienia, i odprowadził do saloniku, gdzie już czekało na nią posłanie, dzbanek malinowego wywaru i Magda.
A że nie było czem świecić, to i ksiądz położył się do łóżka i długo rozmyślał o strasznych przejściach dni ostatnich, a wkońcu i o pannie Zosi.
— Zuch dziewczyna, ale czy sobie da radę? — z tą troską zasnął.
O dobrym dniu rozbudziły go ciężkie stąpania gospodyni.
— Cóż tam nowego, hę?
Tak był pytał codziennie od wielu, wielu lat.
— Słońce świeci, będzie upał — otwarła okna i pokój zalały ptasie świergoty. — Przyszło pięcioro dzieci z Malińca. Odbiły się w drodze od swoich i przywlokły się na plebanię. Utaplane w błocie, jak te psiaki. Niewiadomo co zrobić z niemi.
— Wiadomo: dać im jeść, pomyć i przygarnąć. Gdzież to pójdą sieroty!
— A cóż to im damy jeść? — warknęła groźnie. — Niechże sobie jegomość zapamięta: kawy i herbaty niema już ani na lekarstwo; cukru ledwie cośniecoś; mąki dobrze jak starczy mi na miesiąc! Przyjdzie nam żreć ziemniaki z solą! A tu pięć nowych gąb i takiego drobiazgu! Mam ja to czas myśleć o nich, mam?