Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/157

Ta strona została przepisana.

wliwiej, wydzierając, się gdzieś lecieć we świat i wypominając matki i ojców.
— Magda, trzeba je ulokować w organistówce i niech kościelny ma o nich staranie. Biedne, pisklęta! Wypoczną, to prędzej się z niemi dogada — rozkazał.
Na ganku czekali na niego chłopi z Dębicy. Było ich trzech, różnych wiekiem, wzrostem i postawami, tylko jednako przyodzianych w granatowe kapoty, przepasane czerwonymi pasami. Twarze mieli wygolone i suche, jakby z drzewa wycięte, oczy siwe, jakąś troską świecące, mądre i zarazem podejrzliwe.
Zabierali głos kolejno, wyrzekając na wojnę i straszne czasy. Bo jakże, toć prawie cała okolica spalona i wyludniona ze szczętem, bowiem jednych zagarnęli Moskale, a drudzy uciekli ze strachu przed Niemcem. Psy jeno wyją na zgliszczach. Dwory też puste, kościoły w gruzach i, pola nie sprzątnięte. A jeśli tu i owdzie pozostali jeszcze ludzie, to kryją się po lasach i jamach, jak te tropione zwierzaki. — Koniec świata nastaje czy co? I co z tego wszystkiego wyjdzie? Na czem się to skończy? — pytali, wpierając w księdza umęczone oczy.
Ale proboszcz poczuł, że pod temi wyżalaniami kryją jakąś stokroć cięższą troskę i niepokoje, tylko swoim zwyczajem przystępują do celu zwolna, kołująco.