Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/160

Ta strona została przepisana.

Myśmy im nie przeciwni, ale wiadomo, jak nas do dzisiaj uważają! Parszywy żyd albo jakiś miejski przybłęda większe ma u nich zachowanie, niźli najgodniejszy gospodarz. Nie dziwota, jako niejeden się boi, żeby mu nie odebrali ziemi. Nawet naczelnik przed wyjazdem powiedział wójtowi z Rakowic: »Pilnujcie się chłopi, bo jak się wasi panowie zmówią z Niemcami, to może z wami być źle...«
Ksiądz spróbował zbijać te fałszywe mniemania, napróżno jednak: nie uwierzyli.
— Cudzego nic chcemy, ale swojego i tknąć nie pozwolim — mruknął groźnie Owczarek.
— Panowie mają nas za psi pazur, bo czemuż to do komitetów nigdzie nie dopuścili chłopów! A cóż my to, obce, przybłędy, ten śmieć, który można rozdeptać?
— Tacy my dobrzy, jak i oni — zawarczał sołtys. — Sami chcą rządzić i dla siebie. Do głowy im nawet nie przyjdzie, że nic się stać nie powinno bez naszego przyzwolenia! Oto, co zrobią bez nas, to pewnikiem na naszą szkodę.
Rozgorzały twarze, oczy zapłonęły zimną zawziętością i w głosach wrzał powstrzymywany gniew. Spokojni byli jednak na pozór, podobni do granitowych kamieni.
— Przyszliście tu odprawiać sądy? — wybuchną! ksiądz, dotknięty już do żywego i zagniewany. — To cały kraj we wojnie, w ogniu, krwi