Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/163

Ta strona została przepisana.

Przestał mówić, zmożony wyczerpaniem, chłopi też milczeli, spozierając jeno na siebie i drapiąc się po głowach, aż wreszcie odezwał się pierwszy Owczarek:
— Co innego my chcieli, a zgoła co innego wyszło! — Markotność brzmiała w jego głosie.
— Takie przyszły czasy, że człowiek bele cień gotów brać za strachy...
— Jak jest, to się już wie, ale to nowe niejednemu spać nie daje.
Wyjawiali się zwolna i wkrótce rozmowa potoczyła się znow, tylko już o najpilniejszych sprawach i bolączkach. Pokazało się bowiem, iż przywiodła ich do proboszcza poczciwa troska o zbiory w popalonych i opustoszałych wsiach.
— Zboża dojrzewają i nie sposób dopuścić, aby zostały na polach nie sprzątnięte.
— Z chałupami jeszcze pół biedy, mogą pokopać jamy i tam biedować, jak żołnierze w okopach, ale jeść każdy potrzebuje. A skądże weźmie, jak z pola nie sprzątnie?
— Na żebry wszyscy nie pójdą, bo i kto im da, kiedy ludzie ledwie już dyszą.
— Kto tak mówi, ten mi brat i prawy chrześcijanin! — przerwał im radośnie ksiądz.
— Właśnie o tem chcieliśmy z proboszczem poradzić.
— Rada prosta: zrobić żniwa we wsiach opustoszałych, zwieść w stogi, wymłócić do siewu,