zorać i zasiać choćby po trochu. Niewiadomo, kiedy ludzie powrócą.
— Czy aby uredzimy? — zafrasował się nagle sołtys. — Tyle wsi spalonych i bezludnych!
— Trzeba poczekać z tydzień. Myślę, że bardzo wielu ludzi tuła się po lasach i czeka, by trochę ta nawałnica przeszła. Niemało też rozbiegło się po dalszej okolicy. Dwory też mogłyby nam pomódz, coż, kiedy tylko jedna panna z Mrozów powróciła.
— I siedzi we dworze, nie boi się? No, no! — dziwowali się chłopi.
— Może się pokazać, że i do drugich dworów powrócili dziedzice. Pojadę jutro, przewiem się, zobaczę i wstąpię do miasta. Czas leci a żniwa za pasem!
— Już w powiecie ani znaku po urzędach. Nawet kasę zabrali. Zostawili nas, niby te owce na pastwę wilków — narzekał sołtys.
— Uciekli, tem lepiej: ustanowimy swoje urzędy. Nie bójcie się, damy sobie radę i bez tych zbójeckich opiekunów — upewniał ksiądz. — I nasze pieniądze wywieźli.
— Najgorsze, że wypuścili z kreminału wszystkich złodziejów.
— Będzie nam ciepło! Rozlecą się po wsiach, jak te wściekłe psy! To nie żarty! nikt życia pewien nie będzie. Trzeba nam zebrać obronę, ale z kijami to wystąpi?
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/164
Ta strona została przepisana.