Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/166

Ta strona została przepisana.

i w skroniach zabiło młotami, kiedy się dotknął zimnej, błyszczącej stali. Palący żar przejął mu serce. Coś nagle w nim powstało i, oślepiając oczy, powiodło duszę, w cudny kraj dawano zapomnianej przeszłości. Przebudziła się w nim odległa młodość. Ileż to lat temu? Zapadał w jakieś głębiny i powstawał inny, zgoła przemieniony: tamten, który przed laty uciekał z konwiktu pijarskiego w Wieluniu do powstania, do partyi Taczanowskiego. Radość w nim śpiewała i święte wzruszenie, jak wtedy, może w taką samą noc letnią, może w taką samą dzwoniącą ciszę i prawie w takiej samej celi. Zaszumiały mu naraz jakieś bory i nad głową świeciły blade gwiazdy. Dogasają ogniska, towarzysze, pookręcani w burki śpią, las szemrze...
»Hej, orły wy młode! Orły! Na bój! Na bój!« zdał się wołać wszystek świat.
Pozamykał automatycznie okiennice i drzwi, Świece postawił na bibliotece, meble odsunął pod ściany, sutannę zrzucił i, ująwszy karabin, stanął sprężony.
Szeregi zwarte, bajonety nasadzone, ramię przy ramieniu; czuje oddechy towarzyszów.
— Raz, dwa! Raz, dwa! Na ramię broń! Krok podwójny! Marsz! — komenderował sam sobie i zdawało mu się, jako rusza z szeregiem, sprężony i baczny, że trąbki, gdzieś zagrały do ataku, bębny złowrogo warkocą, strzały zaczynają grochotać i świstać kule.