Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/171

Ta strona została przepisana.

brzęków szabel i ostróg. Na werandzie, ogrodzonej zielonym płotkiem przywiędłych bluszczów, siedziało kilkunastu oficerów. Żydowski tłum trzymał ich jakby w oblężeniu i, nie bacząc na częste razy kolb i butów żołnierskich, napierał coraz natarczywiej.
Ksiądz, znalazłszy jakiś wolny kącik w cukierni, kazał sobie dać herbaty i zapomniał o niej, przyglądając się chciwie potężnym postaciom; twarze mieli groźne, spojrzenia wyniosłe i władcze. Moc biła od nich i nieubłagana potęga. Ziemia zdała się uginać pod ich stopami.
— Mocarze! Kto im da radę! — myślał z dziwnie ściśniętem sercem i wyniósł się jak mógł najostrożniej. Strach w nim zadygotał, pomyślał trwożnie, że któryś z tych władców może tylko skinąć, a natychmiast powloką go gdzieś pod mur.
Przystanął w jakiejś bocznej uliczce, aby złapać nieco powietrza, owładnęły nim jakieś złe przeczucia. I zasięgnąwszy języka, że kilku znajomych członków komitetu wyjechało, postanowił natychmiast powracać do domu. Po drodze wstąpił jeszcze na probostwo, nikogo jednak nie zastał: księża poszli na zebranie, odbywające się właśnie w ratuszu. Natomiast ogromny kościół poklasztorny, srodze nadwerężony bombardowaniem, znalazł zatłoczony zbiegami przeróżnego rodzaju.
Na cmentarzu dymiły ognie i rozkładały się wielkie obozowiska. U krat ogrodzenia powiązane