krowy ryczały przeciągle. Na wielkich wozach piętrzyły się całe góry pierzyn, worów, skrzyń i różnego dobra. Płakały dzieci, naszczekiwały psy, nie zbrakło i rozgdakanych kur, zgoła jakby na jakim jarmarku. Ludzie jeno byli jacyś dziwnie cisi, twarze mieli umęczone, smutne i z oczów wyzierała beznadziejna rozpacz. W klasztornych korytarzach również było pełno. Góry tobołów zawalały drogę. Nawet w kościelnych nawach roiło się od ludzi. Cisnęli się jeden na drugiego, niby owce w czas burzy. Byli to nieszczęśliwcy z okolicy, uciekający z pola bitew, z pod kul, z pożóg i z pod kozackich nahajek.
Proboszcz znalazł pomiędzy nimi nieco swoich parafian, którym się udało uciec już z gromad, pędzonych na Wschód. Runęli do niego z płaczem i błaganiami.
— Cóż wam poradzę? Wracać do domów! Choćby na gruzy! Lepiej zdychać na swoich śmieciach. Trzeba ratować, co tam jeszcze pozostało na polach.
I nie mogąc opanować wzruszenia, zatrzepał rękami i uciekł jak najśpieszniej.
Wrócił do domu zgnębiony i chmurny jak noc, a zaledwie się nieco uspokoił, przyszła gospodyni z nowinami:
— W okopie pod cmentarzem leży dwóch ciężko rannych Moskali. Franek ich posłyszał. Skamlali o zmiłowanie. Nie można ich przecież zostawić bez pomocy!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/172
Ta strona została przepisana.