— Jeszcze mi tego brakowało! — jęknął, chwytając się za głowę. — Nie wolno przechowywać nieprzyjaciół, chociażby i rannych. Za taką litość płacą więzieniem.
— I pozwolimy im to zdychać w rowie, jak tym psom?
— Co tu począć? Muszą tam już leżeć od paru dni. Boże kochany, za dużo wali się na moją biedną głowę! Niech Magdzia postąpi, jak uważa. Ja o niczem wiedzieć nie chcę, a nawet i słyszeć. Opatrunki! leżą w komodzie. Tylko nikomu ani słówka, nawet pod sekretem, jak to Magdzia potrafi...
— Słyszeliście, ludzie? — wybuchnęła żałośnie. — To niby ja latam po wsi z wywalonym ozorem i plotki roznoszę! Jegomość na mnie, jak na łysą kobyłę...
— Cicho już, dosyć! — machnął ręką i, porwawszy brewiarz, uciekł do ogrodu.
A potem, następnych dni nie chciał nawet słuchać relacyi o stanie rannych i przeniesieniu ich do pustej lodowni. Zresztą mieli się znacznie lepiej.
I wkońcu zapomniał o nich przy tem wszystkiem, co się działo dokoła.
Każdy bowiem dzień rodził coraz dotkliwsze troski, niepokoje i trwogi.
Życie stawało się jakimś niepojętym a strasznym koszmarem.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/173
Ta strona została przepisana.