Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/174

Ta strona została przepisana.

Wypadki toczyły się potężniejącym wirem i z szybkością zawrotną.
Wszystkie okropności wojny zwalały się na kraj jakby grobowym kamieniem.
Bitwy, pożogi, zniszczenia tratowały ziemię żelaznemi stopami nieubłagania.
A wojska wciąż szły i szły! Dniami i nocami przewalały się nieprzeliczone armie, płynące wszystkiemi drogami na Wschód, jak wzburzone na wiosnę potoki. Słychać było nieustający ani na mgnienie turkot armat, wozów, tętenty konnicy, warkotania bębnów, głosy trąb i ponuro-tryumfalne śpiewania. Zaś w ciche lipcowe noce, rozgwiażdżone i wonne, niebo pokrywało się łunami dalekich pożarów, a w słodkiem powietrzu drżały dalekie huki dział i bitewne wrzawy.
A na domiar pognębienia, coraz trwożliwsze wieści płynęły jakby wraz ze stadami wron i kruków, ciągnących na żer za wojskami. Czasami je szeptał jakiś nieznajomy wędrowiec, który zjawiał się na probostwie niewiadomo skąd i niewiadomo gdzie przepadał. Niekiedy Żyd z miasta przywoził starą gazetę, przepełnioną opisami bitew, pożóg i nieszczęść. To znowu przynosili je ludzie, powracający z samego dna bitewnych piekieł. A co pewien czas przyjeżdżała panna z Mrozów i, naszeptawszy księdzu swoich kłopotów i różnych okropności, uciekała do domu co koń wyskoczy.