Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/177

Ta strona została przepisana.

jąc, czy; kto nie powraca z wygnańców, dosłyszał naraz turkoty.
Jakiś wóz toczył się w tumanach kurzawy traktem od szosy i lasów.
Porwał się wyczekująco z zapartym tchem i z oczyma wbitemi w kurzawę.
Nadciągał wóz pod płócienną budą, zaprzęgnięty w cztery liche szkapy.
— W imię Ojca! Dziedzic z Dębicy! Czy mnie aby nie zwodzą oczy?
Wóz przystanął i wyjrzał z pod budy siwy pan, a za nim cisnęły się twarze kobiet.
— Niech będzie pochwalony! Jakże się ma ksiądz dobrodziej? Droga już wolna, wracamy do chałupy. Nie wie ksiądz, zostało jeszcze co z Dębicy? Warszawa zajęta!
— Warszawa wolna, Moskale wypędzeni! Chwała ci, Panie! No i jakże tam teraz?
— Pomieniał się stryjek, siekierkę na kijek. Krwawemi łzami, płaczą na tę wolność.
— Na wojnie, jak na wojnie! Nastaną czasy pokoju i wszystko na dobre się obróci.
— Już właśnie nastały te czasy porządku i sprawiedliwości, bo mi w drodze zarekwirowali cztery konie i wóz z siewnem ziarnem. Niech to pioruny trzasną takie czasy!
Cofnął się pod budę i odjechał bez pożegnania.
— Droższy mu koń, niźli sprawa publiczna! Tak zawsze bywało! Prywata i prywata!