Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Rozmyślał, powracając do domu; struty był jednak i głęboko zaniepokojony. A ledwie zasiadł do kolacyi, kiedy mu powiedziano, że powróciła Skowronowa.
Wybiegł na ganek. Siedziała tam na progu jakaś zbiedzona kobieta z dzieckiem.
— Skowronowa! Skądże powracacie? Gdzież Skowron? Gdzież reszta naszych ludzi?
Kobieta podniosła wypłakane oczy i głosem jakby z głębi grobu zaszeptała:
— A bo ja wiem, gdzie mój? a bo ja wiem, gdzie nasi? a bo ja wiem, skąd idę? Tyle jeno miarkuję, jakom wróciła na swoją ziemię i tutaj złożę kości.
Ani jedna łza nie stoczyła się z jej zgorączkowanych oczu, nie potrafiła już nawet zapłakać. Wynędzniała była, niby szkielet, przeżarta niedolą i śmiertelnie zmęczona.
— Gdzieśmy byli, którędyśmy szli, jakeśmy żyli przez ten czas, człowiek tego nie wypowie! Pędzili nas przez jakieś bory, przez jakieś miasta i pędzili dniami i nocami. Czasem dawali jeść, a czasami głód skręcał kiszki, że ludzie żarli surowe ziemniaki, jak świnie. A i o to było niełatwo, boć nas było tysiące. Uciekać nie było sposobu, bo pilnowali kozacy a wojna goniła za nami. Jak przyszły zimne noce, to i choroby rzuciły się na dzieci. Umarło mi moje najmłodsze. Chciałam je na cmentarz, nie było czasu, przynaglali mi