Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— Maryś, zobacz-no, czy się tam kto nie wałęsa? — zabrzmiał rozkaz z komory.
Kobieta, podsiewająca grubą razową mąkę nad płachtą rozpostartą pod kominem, odłożyła sito i, podniósłszy się z trudem z racyi brzemienności, wyjrzała przed dom.
Było bardzo wcześnie i jeszcze dzień nie dawał żadnego znaku o sobie.
Śnieg padał suchy i gęsty, o kilka kroków niepodobna było nic rozeznać. Wszelaki kształt rozwiewał się w białawych tumanach. Wieś zaledwie majaczyła w śnieżnej ulewie. Wszystko grążyło się w tej rozdrganej, sypkiej, białej topieli. Olbrzymie przydrożne sokory wynosiły się ku niebu, jakby smugami strzępiastych, nikłych dymów. Powietrze stało bez ruchu i śnieg opadał równo, gęsto, nieustannie a bez szelestu. Nie drgnęła ani jedna gałązka. Już nie dojrzał nigdzie płotów, dróg ni zagonów, nieba ni ziemi. Wszystek świat stawał się niepojętem, białem widzeniem, w którem jeno tu i owdzie, jakby przyczajone wilcze ślepia, migotały światełka chat. Czasem też przewiał w śnie-