Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/198

Ta strona została przepisana.

życy jakiś zbłąkany głos, niewiadomo skąd lecący. I koguty zaczynały piać.
— Nigdzie żywego ducha — oznajmiła i, dorzuciwszy drewek na ogień, zabrała się z powrotem do roboty. — Nawet w opłotkach śniegu po pas, sypie i sypie — dodała.
— Folguje sobie Pan Jezus. Sroga zima, najstarsi takiej nie pamiętają.
Umilkli, jeno w komorze zaturkotały żarna, gwałtownie obracane.
— W gazecie pisali, jako wilki już całemi stadami podchodzą gdzieś do wsi.
— Wilki byle czem odpędzi, ale żeby tak napisali sposób na Niemców!
— Na taki czas i, po nocy przecież nie przyjadą — uspokajała.
— Właśnie to pora najlepsza dla złodziejów. A jak to było w Zamościu? W taką samą zamieć i nad ranem wieś napadli i do cna ją obrabowali...
— W imię Ojca i Syna, byś nie wyrzekł w złej godzinie — przeżegnała się prędko.
Na kominie buchnęły nagle płomienie wesoło trzaskające i złocistymi brzaskami wypełniły całą izbę; zagrały rzędy obrazów na bielonych ścianach i szyby zahaftowane srebrzystemi rózgami mrozu. Izba pokazała się duża i nizka, przygniatały ją poczerniałe belki, upstrzone kolorowemi wycinankami z papieru. Widniało też sporo sprzętu i niebylejakiego. Dwa łóżka piętrzyły się stosami pie-