Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/200

Ta strona została przepisana.

— A to już człowiek ledwie utrzyma, co ma na języku!
— Słowem nie poredzi naprzeciw takiej mocy.
— Niechby tylko zawołali, a pierwszybym ruszył na tych zbójów.
Srożył się coraz namiętniej na wspominki niemieckich gwałtów i złodziejstw.
— Człowiecza krzywda jeszcze nikomu na zdrowie nie poszła — dogadywała z głębokiem przeświadczeniem. — Nie minie ich kara Boska, zobaczysz!
— Nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje! — mruknął posępnie. — A co nam zabrali zboża, bydła, ziemniaków i pieniędzy, to któż nam powróci, kto?
— Juści, że wilkowi z gardzieli nie wydrze. Żeby się udławili naszą krzywdą!
— Dopóki się tych wściekłych psów nie wytępi co do nogi, nie będzie sprawiedliwości.
Pogadywali, nie przestając pracować. Dopiero kiedy dzień zajrzał przez zamarznięte szyby do izby, Adam skończył mielenie; żarna schował w stodole, mąkę gdzieś pod strzechę na górze i, otrzepawszy kożuch, zabrał się do obrządzania gospodarstwa.
Tymczasem na świecie uczyniła się odmiana, bo równo ze świtem przestał padać śnieg a zaczął szczypać niezgorszy mrozik.
Dzień się podnosił modrawy, zaś kiedy słońce