Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/208

Ta strona została przepisana.

— Zabrali w Modlicy, zabrali w Mrozach i zabrali w Zakrzewie — otrzepała o próg trepy, zapaskę ściągnęła z głowy i, nagrzawszy ręce, przystąpiła bliżej. — Śliczny wełniak. Jabym w ten pas zielony wrobiła ze dwie granatowe nitki — wskazała palcem.
— Już tak ostać ostanie — odparła sucho. Każdy widzi po swojemu. A cóżeś tak się stytlała w śniegu? Zaspy na drodze czy co?
— Grzelowe chłopaki zepchnęły mnie do rowu. Nie dadzą wisusy nikomu przejść.
— I, powiadasz, płótna bierą i przędzę? — zatroskane oczy podniosła na nią.
— I co im wpadnie w ręce. Dopiero co u sołtysa rozpowiadał dziadek, ten ślepy i kulawy Paweł, znacie go, jako w Zakrzewie gospodarzowi zabrali całego wieprzka zabitego, wszystkie kiełbasy i placki, jakie narządzili na wesele! Co?
— Że to ludzie pozwalają sobie odbierać! — zawrzała nagłym gniewem.
— Próbujcie nie dać, to was zbiją, każą płacić kary i jeszcze wsadzą do kryminału. Mało to już ludzi pomarnowali, co?
Natrajkotała i poszła z tem samem do drugich chałup, a wnet po niej przybiegła stara Brzoskowa, okutana w chusty i czerwona jak piwonia.
— Kobieto, jeszcześ nie w łóżku? — krzyknęła na wstępie. — Coś długo się przeciąga!