Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/209

Ta strona została przepisana.

I gdakającym głosem jęła dawać rady i rozpowiadać, jak to z nią bywało przy rodach.
I tak im było bliżej południa, tem częściej ktoś wpadał na chwilę, załgując się różne sprawy, byle przy tej okazyi pogadać, nowiny swoje wysypać, języka zasięgnąć, chałupę spenetrować i cośniecoś nowego zachwycić dla drugich. A każdy wiedział najlepiej i sprawy najważniejsze. Zwłaszcza o Niemcach i Moskalach nie było końca opowiadaniom. Ktoś nawet przysięgał, że już po lasach zbierają się kozacy. Nie brakowało również i miejscowych plotek i wiadomości.
Brudzowa, ile że sama była z natury powściągliwra w języku, przerwała niecierpliwie staremu Dryzdzie, który, zamówiwszy się o pożyczenie świderka, plótł już trzy po trzy.
— Trzeba mieć głowę, jak stodołę, żeby tylachna spamiętać.
— Juści, że w przetaku wody nie utrzyma — odparł z przekąsem i wyszedł.
Zabrała się do nastawiania obiadu, kiedy przed domem dały się słyszeć jakieś tupoty i skomlące głosy. Troje ludzi przyszło po proszonem.
Wpuściła ich do izby, niechętnie wskazując im ławę pod kominem.
Zasiedli, grzejąc w milczeniu ręce i sine, wynędzniałe twarze. Było ich troje: kobieta, mężczyzna i wyrobek. Ubrani byli z miejska, jeno pookręcani od zimna w jakieś chusty potargane