Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/210

Ta strona została przepisana.

i płachty, w kaloszach przywiązanych do nóg sznurkami.
Brudzowa, nie bardzo im rada, jak wszystkim obieżyświatom, zaczęła jednak spoglądać na nich ze współczuciem, bo siedzieli onieśmieleni, cisi i jacyś pokorni.
Poczciwość patrzała im z oczów i nie wyglądali na dziadów.
— Z daleka to państwo wędrują? Pewnie fabrykanci? — spytała po długiej chwili.
— Tak. Idziemy z miasta Łodzi — odpowiedziała kobieta, podnosząc na nią przesmutne, wypłakane oczy. — Idziemy do swoich aż za Siedlce, będzie ze dwadzieścia mil. Pieniędzy nie mamy na kolej i musimy drylować piechotą. Po żebranym chlebie się wleczemy, od wsi do wsi — głos się jej załamał i schrypnął. — Może nas Pan Bóg nie opuści a dobrzy ludzie wspomogą. Wyszliśmy przed czterema dniami, a jakby na nieszczęście, śniegi spadły i mrozy bierą coraz większe. A najgorzej, że ludzie boją się nas nocować. Tyle łajdactwa namnożyło się po świecie, że trudno rozpoznać, kto poczciwy a kto zbój. I na dobitkę, mój mąż chory i ledwie już nogami powłóczy.
Mówiła z beznadziejnym smutkiem, co Brudzową przejęło serdeczną litością.
— Mleka wam nie dam, bo krowa na ocieleniu i już zostawiła, zasię drugą, najlepszą dójkę, zabrali nam Niemcy, ale zrobię wodzianki — zapro-