Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/211

Ta strona została przepisana.

ponowała i, nie czekając odpowiedzi, nalała w miskę wrzątku, doprawiła go do smaku solą, pieprzem i tłustością, wkrajała z pół bochna chleba i podała. — Niech wam będzie na zdrowie.
— Bóg wam zapłać, pani gospodyni, od czterech dni nie jedliśmy gorącego.
Przypięli się do jadła łapczywie, zwłaszcza chłopak dziw nie wlazł do miski, tylko stary po pierwszych łyżkach z jękiem chwycił się za żywot i posiniał.
— Jakby mi kto świdrem brzuch przewiercał! — jęknął, odkładając łyżkę.
— Co się stało? Loboga, może szkło było w chlebie! — zatrwożyła się Brudzowa.
— Od Niemców przywiózł tej choroby, że od czasu do czasu przy jedzeniu dostaje takiego bolenia w brzuchu. Zmarnował mi się chudziak, zmarnował! — wyrzekała.
— A gdzie, zapowietrzone! — krzyknęła naraz Brudzowa, biegnąc do okna. — Adam, odegnaj!
— Nie gniewajcie się, zaraz sobie pójdziemy — zabełkotała przerażona jej głosem.
— Co wam się troi? Gęsi włażą w zaspę i gotowe mi się potopić.
Wybiegła pędem. Wraz też rozgłosiły się przed chałupą rozpaczlie gęgania, gdakania kur i wrzaski.
— Czekaj, zbóju, niechno gęsi zniesą jaja, to cię dam żydom na szabas. Zły, jak ten pies —