Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/212

Ta strona została przepisana.

objaśniała, powracając do izby — zawsze mnie musi uszczypać. — Kokoszkę, którą, przyniosła pod pachą, wsadziła do koszyka pod łóżko i przykryła przetakiem. — Jajka gubi po dworze na psią uciechę — tłómaczyła, zabierając się do obierania ziemniaków.
Przystawiona do ognia kapusta już dawała znać, gryzącemi parami.
— Myśleliście, że na was krzyczę? — wymówka zadźwięczała w jej głosie.
— Człowiek zganiany gorzej psa, to boi się własnego cienia. Wczoraj we Woli z chałupy, gdzie nas przyjęli na nocleg, skoro mojemu zrobiło się po zimnej kapuście tak słabo, jak teraz, gospodarze nas wypędzili. Bali się, żeby im w stancyi nie umarł. Na kolanach żebrałam o miłosierdzie. Nie usłuchali; na mróz, na śnieg, na noc i zawieję wyginali nas, niby psów! Wygnali! — jęknęła cichutko i żałośnie.
— Przeprowadziliśmy się do księżej obory, między krowy, ciepło nam było! — uzupełnił chłopak i, odłożywszy miskę, jął się czaić po kątach za uciekającymi królikami.
— Wicuś, nie drzyj portek! Cóż, przechodzi ci, nieboraku?
— Przechodzi. Już mnie i poty odstąpiły — odparł, obcierając zroszoną twarz i ze smutkiem spozierał na wymiecioną do czysta miskę.
Dojrzała to Brudzowa i hojnie ich opatrzyła