Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/216

Ta strona została przepisana.

cili pod szopę. Połowa już była zmarznięta na śmierć. Na własne oczy widziałam i póki życia nie zapomnę. Leżeli na kupie, niby lodowate kloce. Reszta dogorywała, czekając Boskiego zmiłowania. A wyglądali, że niepodobna było nikogo rozpoznać. Męża wyciągnęłam napół żywego, w ranach był cały i z odmrożonemi nogami. Jeno po głosie doszłam, że to on. Dużo byłoby powiadać, dużo. I com wycierpiała, to już na Boskim sądzie opowiem, bo tylko Pan Jezus może się nad nami ulitować i Niemców sprawiedliwie pokarać za tyle krzywdy polskiego narodu. I pokarze ich, pokarze! — dodała, podnosząc pięść ku niebu.
Brudzowa słuchała zdrętwiała tej prostej a tak straszliwej litanii.
Długo siedzieli w milczeniu, gdy jakiś chłopak zakrzyczał przez okno:
— Niemcy we wsi! Zajechali do proboszcza! — i poleciał z nowiną dalej.
— O wilku mowa, a wilk tuż! — Brudzowa krzyknęła.
— Uciekajmy! Wiciu, Franek, uciekajmy choćby do lasu! — odchodziła od zmysłów.
— Czegóż się boicie? — wystąpiła Brudzowa. Cóż to wam zrabują? Tylko gospodarzy może spotkać nowa bieda. I gdzież to pójdziecie na taki mróz i śniegi?
— Nieszczęście ciągnie z nimi, nieszczęście! — szeptała śmiertelnie wystrachana, gorączkowo