Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/218

Ta strona została przepisana.

— Bo wszyscy zlecieli się pod kościół i patrzą w Niemców, jak wrony w gnat.
Przestali rozmawiać, udręka przegryzała im serca, ogarniał niepokój. Kobieta zasiadła do warsztatu, cóż, kiedy robota dziwnie jej nie szła, czółenko wyślizgiwało się z rąk, plątała się przędza, myliły kolory wełny i coraz trwożniej wyglądała oknem.
Adam, nie wiedząc czego się jąć w chałupie, poszedł w podwórze, zajrzał do inwentarza, zboże, omłócone przed południem, schował pod słomę. Kopnął w głuchej złości psa i, zabrał się do rąbania drzewa pod szopą. Robota mu jednak szla źle i, poszczerbiwszy siekierę na sękach, rzucił wszystko i poleciał na drogę nasłuchiwać i patrzeć. Wieś była długa i kościół stał właśnie na drugim końcu a tak przysłonięty, przydrożnemi sokorami, sadami i chałupami, że niepodobna było nic dojrzeć. Jeno jakieś wrzawy leciały w mroźnem powietrzu.
Pełen głuchych obaw, zabrał taczalnik do sieni, żeby na nim wygładzić poszczerbioną siekierę, gdy pokazała się w opłotkach Grzelowa.
— Czekaliśmy na was. Rozmówcie się z moją i sprowadźcie choćby jeszcze dzisiaj.
— Niemcy rabują po chałupach — wyrzuciła zadyszana. — Zabierają, co im tylko wpadnie w pazury. U Górków zabrali zboże, dwie kopy jajek i płótno.