Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/220

Ta strona została przepisana.

— A Sułkowa wczoraj rzekła: »Brudzowa może robić pięknie, bo ma w domu spokój i o nic ją głowa nie zaboli«. Po prawdzie, to niejedna zazdrości wam męża...
— Bo i lepszego nie znajdzie na świecie. A to co znowu?
Dzwon nagle zahuczał.
— Komuś przedzwaniają na letkie skonanie, ale komu?
— W jedną stronę biją, to na trwogę. Pewnie się gdzie pali. Polecę zobaczyć.
Ale Adam, przykazawszy jej pozostać przy żonie, sam się wybrał na wieś.
Dzwon jęczał ponuro i na jego rozgłośne wołania wszystka wieś wybiegała przed chałupy. Zaroiły się naraz drogi, obejścia i opłotki. Powiała zgroza. Wybuchnęły trwożne szlochania i wrzaski, jakby przy jakimś zbójeckim napadzie.
A w czystem, mroźnem powietrzu dzwon jęczał coraz prędzej i rozpaczliwiej, aż włosy powstawały na głowie; ludzie martwieli w śmiertelnej trwodze, nie wiedząc, z której strony uderzy na nich nieszczęście. Wszyscy patrzyli ku kościołowi, gdzie byli Niemcy i skąd rozchodziły się gniewne krzyki i lamentacye.
Jeszcze się nie pomiarkowali, co to wszystko znaczy, kiedy sołtysowe chłopaki zaczęły biegać po chałupach i coś cicho nakazywać i przedstawiać.