Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/227

Ta strona została przepisana.

— Moiściewy, a gdzie się to podział wełniak wykrzyknęła naraz Grzelowa, wskazując na pusty warsztat.
Istotnie, wisiały tylko strzępy nici przeciętych, wełniak zginął.
— Kto to mógł zrobić! Niemcy, bo któżby? O ścierwy zapowietrzone!
Te przypuszczenia potwierdziła Brudzowa, gdyż w parę dni potem, przyszedłszy nieco do siebie, powiedziała słabym, ledwie dosłyszalnym głosem:
— Poszło o wełniak. Niemiec chciał mi go zabrać, juści, co nie dałam, to mnie przez złość trzasnął w łeb, skopał i swoje zrobił. Szkoda mi wełniaka, szkoda!...
Adam zadrżał; czerwona gęba z dymiącem cygarem jak żywa stanęła mu w pamięci.
— Skopał cię, z tego twoja choroba. Wyzdrowiej, a już się ja z nim porachuję...
Ale Maryś jakoś nie zdrowiała, przeciwnie, było jej coraz gorzej; słabła z dnia na dzień, krwotoki nie ustawały i trawiła ją silna gorączka. Sprowadził z miasta doktora; nie pomógł. Przywiózł z pod Lodzi sławnego znachora; na nic się również nie zdało. Wreszcie zakupił uroczystą mszę do Przemienienia Pańskiego, dziadom rozdał szczodrą jałmużnę i całe nabożeństwo leżąc krzyżem, błagał o zmiłowanie. Wprawdzie potem Grzelowa znajdowała w chorej zmianę na lepsze, lecz on nie potrafił się tego dopatrzyć. A natomiast niechybnie