Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/228

Ta strona została przepisana.

przeczuwał śmierć zbliżającą się do niej pomalutku a nieubłaganie. I dobrze widział żonę co dnia bledszą, słabszą i wątlejszą. I dobrze widział, jako jej oczy modre stają się przeźroczystsze, niby te wody coraz płytsze, jako jej wychudzone ręce poruszają się ruchem wiotkich, bezsilnych gałązek, a głos staje się cichy i jakiś zgoła obcy.
Chłop był w sobie zamknięty, twardy i niełatwy do roztkliwień, ale na widok żony odwracał prędko oczy, żeby mu w nich nie zobaczyła rozpaczy; zasię często nocami, kiedy spała, podkradał się do jej łóżka, z lękiem nasuchując słabych oddechów.
— Bóg ci zapłać, kiedyś taki poczciwy — szepnęła kiedyś, poczuwszy jego obecność.
— Nie śpisz to? Chciałem ci poprawić pierzynę — tłómaczył się niezręcznie.
— A bo to mogę spać, kiedy mi po głowie chodzą takie myślenia różne...
— Powiedz je, to może ci ulży! — usiadł na łóżku i pochylił głowę ku jej twarzy.
— A to myślę, że może Pan Jezus karze nas na dzieciach za jakie ciężkie grzechy!
— I, miałby się Pan Jezus mścić na takich robakach, co? Jakże, karałby niewiniątka!
— Czemu to innym Pan Bóg błogosławi? — przemówiła niezagojoną raną tęsknoty.
— I utrapienia z dziećmi mają po uszy. Choćby nasza Grzelowa, mało się to na swoje napła-