Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/236

Ta strona została przepisana.

— Jak patrzę, to aż mi ślina idzie — skarżyła się chora — a wezmę do gęby, to jakbym kawałek płótna gryzła! Przełknąć nie mogę!
Smakowało jej wino, dodając nieco sił, że któregoś dnia, kiedy Adam poszedł na wieś, zaczęła się przed Grzelową uskarżać na swoją dolę.
— To nie jest sprawiedliwe, żeby młodzi umierali przed staremi.
— Jezusowa wola! — odparła stara nieco dotknięta.
— I do roboty byłam pierwsza, i gospodarce dałam radę, i ludziom pomagałam, i potrzebujących wspierałam, i w służbie Bożej nie byłam leniwa, i dzieci mogłabym jeszcze mieć, boć mi dopiero na, trzydziesty rok. Niejedno dobre mogłabym zrobić jeszcze na tym świecie! A tyle biedoty, co się o śmierć skamle, żyje i żyje. Tylu niepotrzebnych nikomu dziadygów, tylu chorych, co ino zapaskudzają chałupy, tylu łajdusów i zbójów! Mój Boże, o takich to jakby całkiem śmierć zapomniała.
— Prawdę powiadacie — przytwierdziła Grzelowa, żując jej słowa niby oset.
— A gospodyni na dwudziestu morgach to przecież nie dziadówka z pod kościoła — buntowała się rozżalona. Cóż, bo to jest sprawiedliwość na świecie?
— Śmierć na morgi nie patrzy i dusi, kto jej bliższy z brzegu, zarówno dobry jej dziad pro-