Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/237

Ta strona została przepisana.

szalny, jak i największy dziedzic. A może to i sprawiedliwe! — wyznała cichutko.
Tak sobie pogadywały przyjacielsko, bowiem Brudzowa czuła się coraz lepiej.
Któregoś dnia, kiedy słońce zajrzało przez okna, poczuła się tak silną, że kazała wyjąć ze skrzyni wszystkie swoje świąteczne przyodziewy. Grzelowa rozłożyła ją przy niej na łóżku. Z lubością niezmierną jęła przeglądać chusty, staniki, wełniaki, paciorki, zapaski i te przeróżne kobiece przystrojenia.
— Tę pawią kupił mi Adam w Warszawie! — szepnęła, zawiązując chustkę na głowie.
— Mieni się, niby woda we słońcu. Żadna we wsi nie ma nawet podobnej...
— Albo ta żółciuśka ze szlakiem w palmy, co?
— Śliczności, aż oczy — bolą patrzeć! — chwaliła ze szczerem uwielbieniem.
Dla mojej dziewuszki zbierałam — szepnęła żałośnie. — Myślałam: dorośnie i na wiano dostanie te korale po mojej matce, i te prawdziwe bursztyny, i ten krzyżyk z granatów, i te chusty co najśliczniejsze! Inaczej Pan Jezus zarządził, inaczej! I ani dla niej, ani dla mnie! Wszystko trzeba zostawić i odejść! — Łzy pociekły jej z oczu.
Grzelowa zabrała wszystko z powrotem do skrzyni.
— Człowiek zgnije pod ziemią, jak ten pies, a któraś dziewucha we wsi będzie się w moje do-