Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/238

Ta strona została przepisana.

bro przystrajała — wybuchnęła skargą. — O dolo człowiekowa, dolo!
Spłakała się strasznie pod wpływem nagle rozbudzonej zazdrości, która nią tak szarpała, że wieczorem późnym, kiedy Adam jak zwykle usiadł przy łóżku, by jej coś poczytać na książce do nabożeństwa, przerwała mu gwałtownie:
— A gdzieś to siedział całe popołudnie? U Kazimierzów byłeś, co? Juści, na Magdzie w sam raz będą pasowały wełniaki po mnie. Pewnie, gospodarstwo bez kobiety zostać nie może! Ale to ci jeno zapowiadam — uniosła się gniewem, aż jej twarz spłynęła rumieńcem i oczy się zaiskrzyły — że od moich bursztynów i korali wara! Po matce je wzięłam i niech idą ze mną do grobu. Niech zgniją ze mną, a nie dam!
Patrzył na nią tak jakoś smutnie i z taką rozpaczą, że, pochwyciwszy jego rękę i tuląc ją do serca, całując i oblewając rzewnemi łzami, zajęczała spazmatycznie:
— Nie pamiętaj, com ci rzekła! Już sama nie wiem, co mi przychodzi do głowy. Tak mi cię żal, Adaś, ostawiać samego, tak mi cię strasznie żal!
Uspokoił ją wreszcie, obtarł załzawioną twarz i wygodniej ułożył na poduszkach.
— Cóżby to Panu Jezusowi szkodziło, żebym pożyła choćby ten jeden roczek! Żebym jeszcze raz obaczyła kwitnące drzewiny i pola na wiosnę! Żebym jeszcze raz poszła sadzić ziemniaki, żebym