Hen, gdzieś, w jakimś kraju dalekim, za siedmioma morzami, na górze straszliwie dzikiej i nieba sięgającej, na wieży, co, niby skamieniała pięść, groziła przelatującym chmurom, wisiał dzwon pęknięty na trzy części i z sercem wydarłem.
Wisiał dzwon pęknięty, dusza zabitego narodu.
Jak trup żałosny, wisiał w niemocie i opuszczeniu.
Przed wiekami to było, przed prawiekami, gdzieś, za ludzką pamięcią. Wiedziały jeno o nim podania, pieśń o nim szła z, pokolenia w pokolenie, roiły sny młodzieńcze i starców trwożne szeptania przedzgonne.
I wiedział królewski ptak, siwy orzeł, prawieczny strażnik pomarłych wieków.
Góra wynosiła się samotnie, niby wyspa na morzu wiecznych mgieł, milczenia i mroków. Nigdy nie wschodziło nad nią słońce, stała jak grób umarły. Nie biły w nią pioruny, nie huczały nad nią wichry, omijali ją nawet ptakowie. A miasto
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/27
Ta strona została przepisana.