Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/28

Ta strona została przepisana.

traw i kwiatów, pokrywały zbielałe kości jakichś niepamiętnych wojów i rdzawe strugi krwi zakrzepłej.
I wieczne, trupie milczenie, pękniętego dzwonu posępne milczenie...
Zasię niekiedy, raz na sto lat, zrywał się królewski ptak i cichym lotem płynął w niziny, za mgieł granice, w słoneczne żary, w życiowy gwar.
Od sinych gór aż po bursztynem dzwoniące fale morza leżały ziemie ogromne, gdzie nigdy nie obsychały łzy, gdzie niema rozpacz siedziała na progach chat, gdzie na rozstajach Chrystusy ociekały żywą krwią męczeństwa i jęk był codziennym pacierzem żywota...
Drzewiej tu było inaczej, inaczej. Kiedyś, przed dawnemi laty ziemie te miodem płynęły i mlekiem. Miały grody wspaniałe i zamki strzeliste. Rycerzy miały walecznych i piękne królewny. Z litego złota gonty i srebra kowane. I ryby w rzekach, i zwierza w kniejach, i skarbów wszelakich pełne komory.
Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale szczęście mieszkało człowiecze.
Pieśni nie milkły, nie ustawało wesele. Nie wiedziano co strach i niedola. I łez nie znano. Fałsz się nie plenił, ni zdrada. Święty dzwon co dnia bił wieść słoneczną, Boga dobrego głosił wspaniałość i wszystkim stworom szczęście zwiastował. On złe przemagał swym świętym dźwiękiem, du-