Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/39

Ta strona została przepisana.

już puszczały wierzby, po łąkach żółciły się kaczeńce, na rowach otwierały oczy stokrotki, oziminy nabierały zieleni, a skowronki od świtu do nocy wyśpiewywały, ale na polach było jeszcze szaro, pusto i dziwnie smutnie. Nie było wesela w sercach ludzkich i cmentarna cichość unosiła się nad światem.
— Kto jeno żyw wychodzi na robotę! Zauważył chłop, gdy dosięgnąwszy granicy, nawrócili ku wsi. Nikt nie odpowiedział, dyszeli, przykucnąwszy na miedzy.
— I na dworskiem robią! Całe cztery pary, dopieroci parada! — Szepnął z politowaniem.
— Nie frasuj się o dziedzicową skórę, poradzi sobie — mruknęła kobieta. — Jeszcze chłopom nakażą mu pomagać przy orce. A jak to było we żniwa? Gniew ją przejmował.
— Było tak, juści, nie zadarmo przecież, płacili...
— Co im się spodobało! A przymuszali pomagać dworom, jak za pańszczyznę. Przypominała.
— I szkoda czasu! Ciągnijta! Tomek już jęczmień bronują! Zauważył, patrząc na lewo.
— Podorał na zimę, to teraz sobie pan i w krowę poradzi. A nie molestowałam cię to świętemi słowami: Wojtek orz! Koń był i czasu miałeś dosyć. Wolałeś na jarmarki jeździć i po karczmach się uradzać z łajdusami, a teraz we mnie i dzieci orzesz! kieby w bydlęta!