Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/40

Ta strona została przepisana.

— Twoja prawda żono, twoja — przyznawał pokornie. — Śmiercibym się pierwej spodziewał, niźli tego, że na wiosnę konia miał nie będę. Śmierci! Zajęczał boleśnie. Zmierzali się ku wsi. Rozciągnęła się w poprzek pól, na łagodnym skłonie pod słońce leżała grobla sadów, z których gęsto sterczały nagie kominy, zręby spalonych chałup i rumowisk budynków. Połowa wsi leżała w gruzach. Dwór, stojący na prawo za wielkim stawem, czerniał się kupą rozbitych ścian, cegły i połamanych dachów, zaś z ogromnego parku pozostały jeno żałosne kikuty postrzelanych drzew, jakoby pięście grożące niebu. Wojna przeciągnęła tędy i na każdem miejscu znaczyły się ślady jej nieubłaganych pazurów. Poszarpała wsie, wyłamała lasy. stratowała pola i na rodnych ziemiach pozostawiła plugawe, żółte groble okopów i nieskończone rzędy mogiłek, obsadzonych białemi drzewami krzyżów.
— Wawron orzą we dwie krowy. Zagadał chłopak, przystając przy tej okazyi.
— Patrz roboty a nie cudzych ogonów. Posłyszał odpowiedź wraz z poświstem bata.
Przymilkli, ciągnąc pług niestrudzenie, a uważając, jako wkrótce za niemi cała wieś wyszła na robotę i już na każdem poletku ktoś się ruchał. W szarem, przemglonem powietrzu gmerali się jako te mrówki cicho, zwolna i akuratnie. Kto w konia, kto w krowy, kto jeno w ludzki sprzężaj,