Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/51

Ta strona została przepisana.

Jesień szla późna, mokra i przesmutna. Nizkie niebo skłębionemi runami burych chmur, zwisało ciężkim, ołowianym całunem. Szary, przemglony dzień październikowy, dygotał udręczeniem; rozpacz łkała w poświstach wiatru i szmery deszczów były jakby szelestem nieustannych i nieutulonych niczem łez. Bowiem gdzie tylko dosięgły oczy, tam leżały rumowiska wiosek, żałosne szczątki rozstrzelanych lasów, ruiny kościołów, czarne szkielety popalonych sadów. Wojna stratowała żelaznemi Stopami cały kraj, iż wszystkie ziemie stały się jakby jednem cmętarzyskiem, nad którem jeno tu i owdzie wznosiły się czerwone kominy jak grobowe kamienie ociekające żywą jeszcze krwią. Nawet pola leżały shańbione, podarte, pełne plugawych resztek mordów, zgliszcz i pożarów. Nawet powietrze przesycały trupie zapachy rozkładów i spalenizny. Śmierć wyła na trupach i ruinach weselną pieśń potęgi. A na wschodniej stronie jeszcze widać było czarne obłoki dymów zwieńczone krwawemi błyskawicami pożarów. Paliły się tam jakieś wsie, jakieś miasta, jakieś dwo-