Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/64

Ta strona została przepisana.

stratowany żelaznemi stopami wojny. W kraj, gdzie pleniły się tylko ruiny, łzy i rozpacze. Gdzie wsie były kupami gruzów, kościół w zgliszczach, ziemia zryta pociskami, drzewa potrzaskane i gdzie krew płynęła rzekami, a śmierć kosiła codzienne, nieubłagane żniwo...
Za stadem kruków, ciągnących na żer obfity, poszła, za nieustającym hukiem armat, łunami pożarów i zagonami świeżo usypanych mogił. Nic jej nie mogło powstrzymać, żadne przeszkody, niebezpieczeństwa, nawet tłumy uciekających ludzi, którzy oszalałymi z trwogi głosami krzyczeli do niej:
— Tam bitwa!
— Właśnie tam idę. Syn czeka na mnie! — Mówiła nieodmiennie i próżna wszelakiej trwogi dosięgła samego dna huraganów. Jakby piekło ujęło ją w swoje druzgocące ramiona. Gromy huczały ze wszystkich stron, biły w niebo, biły w domy, biły w lasy, biły w pola. śmierć śpiewała rozpasany hymn zwycięstwa! Nieprzeliczonym rojem brzęczały kule, pękały szrapnele, fontanny wyrwanej ziemi chlustały wysoko, waliły się z trzaskiem drzewa, padały szare szeregi jakby podcięte, czasem przelatywały tętenty konnicy, dudniała dziko ziemia i wydzierał się straszny, nieludzki ryk...
Na każdym kroku spotykała zabitych, porozrywanych w łachmany i rannych żebrzących o zmi-